piątek, 11 października 2013

W imię miłości


Tytuł: W imię miłości 
Autor: Katarzyna Michalak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie 
(serdecznie dziękuję za możliwość przeczytania! :))
Liczba stron: 270
Rok wydania: 2013
ISBN: 978-83-08-05205-1
Cena: 32,90 zł




            Wielowątkowość to pierwsze co uderza mnie w książce K. Michalak. To zaskakujące i...nie lada sztuka by na 270 stronach zmieścić tak obszerną historię! Przeszłość każdego z bohaterów jest kluczowa dla rozwoju akcji i niezbędna do zrozumienia motywów działania poszczególnego z nich.

            Główna bohaterka – Ania z Jabłonowego Wzgórza, słusznie przywodzi na myśl polski odpowiednik dziewczynki z powieści Lucy Maud Montgomery. Sama autorka nie kryje inspiracji kanadyjska pisarką i na kartach swojej powieści stosuje wiele analogii, jak choćby miejsce poznania głównej bohaterki (peron kolejowy), charakterystyka dziewczynki (wygląd, rezolutność), a także rozpaczliwa sytuacja rodzinna (groźba osierocenia).

            Cytat z okładki „Od czasów „Ani z Zielonego Wzgórza” nie opowiedziano tak wzruszającej historii” napełnił mnie pewną dozą sceptyzmu. Nie mam w zwyczaju płakać podczas lektury. Owszem często utożsamiam się z bohaterami, nie brakuje mi empatii, ale aż tak skrajnych emocji nie doświadczałam...do tej pory.

            Agonia matki Ani – Małgorzaty Kraskiej – umierającej na raka mózgu w hospicjum i wielka troska córki przytłoczonej obowiązkami, tak bardzo nieadekwatnymi do wieku dziewczynki, trafiły w ten zagubiony gdzieś, wrażliwy rejon mojej duszy. Myślę, że największy wkład w to miał ciekawy zabieg użyty przez Michalak. Były to myśli Małgorzaty, pogrążonej w morfinowym śnie, kierowane do córki. Przyjmowały one formę listu, jednak nigdy nie doczekały się papierowej wersji. Nawet nie z tego powodu, że niewidoma kobieta nie była w stanie tego zrobić, ale raczej dlatego, że przepełniało je pragnienie śmierci. Jednak zanim odejdzie chciała zapewnić swojej córce bezpieczeństwo. Mała miała go znaleźć w domu swojego dziadka – Edwarda.

            Dalsza historia początkowo nie ma sielankowego przebiegu, bo Edward dawno wyrzekł się kontaktów z rodziną i delikatnie mówiąc nie był zachwycony z powierzonego mu zadania. Na szczęście w życiu dziewczynki pojawia się również trzydziestoparoletni mężczyzna imieniem Ned, stajenny Edwarda. Szybko zaprzyjaźnia się z Anią. Jak się później okazuje ma to głębsze podstawy...

            To ciekawe jak standardową, wydawałoby się, historię można wzbogacić detalami i zrobić z niej niebanalną. Ciekawe zwroty akcji, brak słodkiego, że aż mdłego zakończenia. Piękna, wzruszająca opowieść, ale jednak z elementami komicznymi, a nawet...erotycznymi.

            Czytając powieści o tak dzielnych maluchach zastanawiam się czy takie sytuacje mają swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Czy dziesięcioletnie dziecko potrafiłoby tak szybko dojrzeć, wziąć na siebie ciężar odpowiedzialności za siebie i matkę. Czy potrafiłoby tak kombinować, żeby uchronić się przed sierocińcem...? Jeśli takie historie gdzieś na świecie się zdarzają to pozostaje mi tylko wierzyć, że w dorosłym życiu taki człowiek zazna sprawiedliwości losu i żadna życiowa „kłoda” nie będzie dla niego problemem.

            Polecam serdecznie przede wszystkim fanom pióra (oraz przecudownych okładek ach...:)) kreatywnej, dowcipnej i uroczo ironicznej Katarzyny Michalak wielbicielom serii o „Ani z Zielonego Wzgórza” oraz wszystkim tym, którzy maja ochotę na chwile wzruszeń i na powieść ku pokrzepieniu serc! :)

wtorek, 12 marca 2013

Ludzie nocy



Tytuł: Ludzie nocy
Autor: Halina Bajorska
Liczba stron: 243
Rok wydania: 2011
Cena: 25 zł (do nabycia na Allegro)


             W swoich dalszych poszukiwaniach nowatorskiego spojrzenia na zagadnienie (kultowych już) wampirów, wilkołaków i zombie, natrafiłam na książkę początkującej pisarki, Haliny Bajorskiej pt.: „Ludzie nocy”. To pierwsza pozycja z zapowiadanego przez autorkę cyklu. Zachęcająca notka na okładce o treści: „TO NIE JEST KOLEJNA SZABLONOWA POWIEŚĆ O WAMPIRACH I WILKOŁAKACH!” tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że lepiej trafić nie mogłam :)

            Faktycznie nie zawiodłam się. Tajemniczy i do bólu mroczny świat postaci z horrorów, w książce Bajorskiej został przedstawiony w nieco prześmiewczy sposób. Właśnie tym elementem „Ludzie nocy” wyróżniają się in plus na tle innych powieści tego typu. Oczywiście pojawiają się schematy łączące, takie jak np.: miłość wampira do śmiertelniczki, pragnienie przemiany w krwiopijcę, wrodzona, wzajemna niechęć między wilkołakami, a wampirami. Te podobieństwa nie są jednak w stanie przesłonić tematu przewodniego książki. Jest nim desperacka próba obu zwaśnionych stron, do utrzymania w tajemnicy faktu o swojej obecności w mieście, a generalnie (może nawet przede wszystkim) o swoim istnieniu. 
Dociera do nich informacja o posiadaniu przez policję całej kartoteki na temat działalności wampirów i wilkołaków z całego regionu. Okazuje się, że ludzie nie tylko wierzą w ich obecność, ale także monitorują każdy ich ruch. Świat stanął na głowie, bo czymże są panowie ciemności bez otoczki tajemniczości i grozy…?

          Łatwo sobie wyobrazić jak ciężko jest współpracować odwiecznym wrogom, ale w świetle zaistniałej sytuacji zjednoczenie to jedyne rozsądne wyjście…

          Dołącza do nich haker, zwykły śmiertelnik z niebezpiecznym (dla niego) słowotokiem. Działa drażniąco na wszystkich wokoło, ale przynajmniej zna się na swojej robocie i to jedyny powód, dla którego groźby o ugryzieniu ciągle pozostają czczymi pogróżkami. 

         Lekka, przyjemna lektura, odrobinę karykaturalna, ale przez to niezwykle zabawna. Dowiadujemy się z niej, że „psia krew” to najgorsze z przekleństw padających z ust wilkołaków, że przefarbowanie białego kota na czarno potrafi uszczęśliwić Lorda wampirów oraz, że wilkołaki w trakcie przemiany noszą dresy na gumce, żeby nie fundować otoczeniu niespodziewanego striptizu. ;)

Odrobinę do życzenia pozostawia strona redaktorska, ale pomysł na fabułę świetny. Polecam! :) 


wtorek, 19 lutego 2013

Nów księżyca




Tytuł: Nów księżyca
Autor: Rachel Hawthorne
Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 280
Rok wydania: 2010
ISBN: 978- 83-241-3716-9
Cena: 29,80



            Obecnie, po kilku przeczytanych już seriach, w których wilkołaki, wampiry, anioły i zombie są na porządku dziennym, staram się doszukać w świeżo przeczytanej powieści jakiegoś elementu, który byłby hm…oryginalny.

             „Nów księżyca” dotyczy wilkołaków, czy jak sami zwykli się nazywać -   Zmiennokształtnych. Do tej pory spotykałam się głównie z sytuacją, w której człowiek żyjąc swym zwyczajnym, ludzkim życiem w pewnym momencie swojego istnienia nagle dowiaduje się, że jest, albo w mniej lub bardziej zależny od niego sposób przeistacza się w jakiegoś rodzaju postać nadnaturalną. W tym przypadku Brittany odkąd sięga pamięcią żyje ze świadomością, że jest Zmiennokształtna i że swojej pierwszej przemiany w wilka doświadczy w noc 17-tych urodzin. Jednak nic takiego się nie dzieje, bo jak się okazuje…dziedziczy geny po ojcu…zwykłym śmiertelniku. Jej świat lega w gruzach. Od zawsze marzyła o zostaniu Strażnikiem nocy, tymczasem los okrutnie z niej zadrwił i w brutalny sposób dowiaduje się, że jest przedstawicielką Statycznych.

            No i w sumie to by było na tyle jeśli chodzi o w miarę oryginalne wątki powieści, ale nie zniechęcam się! :)

            Zmiennokształtni bardzo chronią wiedzę na temat swojego istnienia, jednak są tacy, którzy coś podejrzewają…

            Należy do nich pewien szalony naukowiec o imieniu Mason. Jest on członkiem organizacji Bio-Chrome, prowadzącej badania genetyczne między innymi na temat syntetycznego stworzenia wilkołaka. Oczywistym jest, że do takiego eksperymentu potrzebne są szczegółowe informacje o cechach i zwyczajach Zmiennokształtnych. W tym celu bierze zakładników – Brittany i Connora, wybranka jej serca. Ile jest w stanie poświęcić dziewczyna w imię miłości i jakie pociągnie to za sobą konsekwencje?

            Lekka i przyjemna lektura, to trzeba przyznać, ale wciąż czekam na paranormalne romansidło, w którym powiałoby świeżością. :)

sobota, 16 lutego 2013

Ciepłe ciała





Tytuł: Ciepłe ciała
Autor: Isaac Marion
Wydawnictwo: Replika
Liczba stron: 307
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7674-134-5
Cena: 29,90 zł




                            Wampiry, wilkołaki, upadłe anioły…teraz przyszedł czas na zombie!

            Na książkę natrafiłam przypadkiem, ale skojarzyłam, że niedługo ma pojawić się w kinach jej ekranizacja. Nawet planowałam się na nią wybrać, więc pomyślałam, że dobrym pomysłem będzie kiedy najpierw poznam oryginalną treść. Teraz będę mieć co porównywać :)

            Świat został opanowany przez żywe trupy, choć one same nie lubią tego określenia. Zdecydowanie wolą podział na Żywych i Martwych. Są wśród nich jednostki zupełnie wyprute z typowo ludzkich zachowań, ale są też takie, w których człowieczeństwo wydaje się tlić jeszcze całkiem wyraźnie. Tak jest w przypadku Martwego o imieniu „R.”. Uwierzcie, on sam chciałby mieć pełnowartościowe imię, ale zombie maja to do siebie, że choćby bardzo chciały, to nie pamiętają prawie nic ze swojego „życia przed śmiercią”.  Na podstawie swojego wyglądu (głównie ubrania) próbują zgadywać wzajemnie kim byli w przeszłości ich pobratymcy. Dlaczego „R.”? Bo bohater książki podczas długotrwałego procesu przywoływania szczątkowych wspomnień doszedł do wniosku, że na tę właśnie literę zaczynało się jego imię.

            Relacje międzyosobowe w świecie Martwych są raczej ograniczone. Zombie nie posługują się artykułowaną mową, wiec ich „rozmowy” sprowadzają się zwykle do zawodzenia, charczenia i kiwania głowami. Jednak R. miał wśród tych wszystkich osobników kogoś na kształt przyjaciela. Był nim M. (ta sama sytuacja z imieniem).W naszych realiach M. uchodziłby za kobieciarza. Często widywany był w tłumie żeńskich zombie, ale co najważniejsze M. był Martwym, na którego zwyczajnie można było liczyć, co (nie oszukujmy się), było cechą na wagę złota.

            Zombie nie są wegetarianami. Do życia potrzebują mięsa, ludzkiego mięsa…Z tego powodu regularnie urządzają wypady na polowanie. Jedno z nich diametralnie odmieniło życie R.

            Spotyka Julie. Drobną, blondynkę o trudnym charakterze, której chłopaka R. ze smakiem spałaszował na lunch. Warto wspomnieć, że zombie najdłużej delektują się mózgiem. Nie chodzi tu wyłącznie o walory smakowe, ale ta część organizmu dostarcza im niecodziennych wrażeń. Dzięki mózgowi Martwi są w stanie poznać przeszłość zjadanego Żywego. To jakby sen na jawie. Zwykle jest to krótkotrwały proces, ale czasem dusza człowieka jest tak silna, że niejako ciało zombie staje się dla niej tymczasowym domem. R. tego doświadczył. Nie tylko ratuje Julie przed swoją rasą, ale również zakochuje się w niej. Uruchamia to w nim zupełnie niezrozumiałe, acz pozytywne procesy…

            Czy to uczucie ma szansę przetrwać w tych ciężkich, śmiertelnie niebezpiecznych okolicznościach? Przywołuje to trochę na myśl Romea i Julię w since fiction. Jednak fabuła jest zdecydowanie bardziej komiczna i właśnie z tej racji nie mogę się doczekać ekranizacji. Czuję, że będzie warto. :)

A tutaj trailer ekranizacji, której tytuł został przetłumaczony na polski jako "Wiecznie żywy". 






czwartek, 14 lutego 2013

Zdradzona



Tytuł: Zdradzona
Autor: Amy Meredith
Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 207
Rok wydania: 2011
ISBN: 978- 83-241-4040-4
Cena: 29,80 zł




            No i to jest jedna z tych książek, które czytam, żeby się odmłodzić ;). „Zdradzona” jest 4 tomem bestsellera „Cienie”. To historia 16-latki, Eve, która jest półczłowiekiem, półdemonem. Poza tym, że walczy z atakującymi jej miasto złymi duchami, to prowadzi zwyczajne życie nastolatki. Ma chłopaka, o typie urody surfera, oraz przyjaciółkę, Jess,  na dobre i na złe (o czym ma szanse przekonać się właśnie w tej części serii).

            Trwają przygotowania do balu maturalnego Jess. Kupowanie sukienki i temu podobne ekscytujące wydarzenia. Droga do centrum handlowego prowadzi przez las, a w nim…co kilkadziesiąt metrów na ściółce martwe zwierzęta. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, (jaki drapieżnik, czy choroba) gdyby nie to, że każde z nich miało poderżnięte gardło…Na dodatek graniczna część lasu działa na Eve w dosłownie porażajacy sposób. Kiedy tylko stara się ją przekroczyć, ta natychmiast wysysa z niej cała energię. Dziwne, że ani Jess, ani Luke, chłopak Eve, niczego nie czują…Okazuje się, że jest to strefa ochronna, utworzona przez Zakon, mająca zabezpieczyć miasto przed złymi demonami. Tylko dlaczego nikt nie raczył powiadomić Eve o tym fakcie, skoro w jej żyłach również pływnie demoniczna krew….? Ta cała sytuacja sprawia, że Eve ogarnia bezradność i gniew na członków Zakonu za to zlekceważenie. Jej złość osiąga skrajne granice i ta, przecież wciąż świeżo upieczona czarownica, nie potrafi zapanować nabuzowaną w niej mocą. Zarówno Jess jak i Luke niepokoją się stanem Eve, a z czasem nawet zaczynają się jej obawiać…Eve nie może pogodzić się z faktem, że traci zaufanie najbliższych, czuje się…zdradzona.

            Książka jest odpowiedzią na najpopularniejsze obecnie tematy literatury dla młodzieży. Saga „Zmierzch”, „Szeptem” osiągnęły maksimum popularności, może teraz czas na serię „Cienie”? J
            

Kłamstwa na wysokich obcasach



Tytuł: Kłamstwa na wysokich obcasach
Autor: Gemma Halliday
Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 229
Rok wydania: 2009
ISBN: 978-83-241-3435-9
Cena: 29,80 zł



           Komedie romantyczne to mój ulubiony sposób na popołudniowy relaks książkowy. Ale kiedy dodatkowo w grę wchodzi element kryminalny…nie spocznę póki nie skończę czytać! „Kłamstwa na wysokich obcasach” to właśnie jedna z takich pozycji. Książka wpadła w moje ręce przypadkowo (wygrzebałam ją z kosza przecen w jakimś supermarkecie) ale spowodowała, że (już teraz całkiem świadomie) sięgnę po pozostałe z serii „Na wysokich obcasach”.

           Okładka, jak przystało na kobiecą literaturę, jest soczyście różowa, co pewnie w głównej mierze przykuło moją uwagę. Pierwszy plan zajmuje para szpilek, bo to główna profesja bohaterki powieści – Maddie. Zapalona miłośniczka mody i projektantka obuwia, ma jeszcze jedno zajęcie, które wydaje się być jej trzecią pasją – doprowadza swojego hm…chłopaka (wciąż żadne z nich nie odważyło się zdefiniować tego związku) policjanta zresztą, do furii na granicy z rozpaczą z bezradności. Otóż Maddie, bardziej lub mniej świadomie, wplątuje się w niebezpieczne kryminalne zagadki. Tym razem nie było inaczej…

          Na planie kultowego serialu (przy którym mnie osobiście automatycznie nasuwa się skojarzenie z „Modą na sukces”) dochodzi do zabójstwa jednej z gwiazd. Ramirez, prawiechłopak Maddie, z racji swojego zawodu, prowadzi śledztwo w tej sprawie. Maddie nie byłaby sobą gdyby nie utrudniła mu tego zadania. Co prawda nieświadomie, ale jednak, nieźle zalazła za skórę jednej z kluczowych postaci areny przestępczej. Dziewczyna widząc, że Ramirez jest ehm…baaaardzo niezadowolony z takiego obrotu sprawy, postanawia się zrewanżować. Zatrudnia się na plan serialu jako garderobiana i przy okazji prowadzi swoje własne, alternatywne śledztwo. Oczywiście wielokrotnie ociera się o śmierć, czym jeszcze bardziej naraża się przystojnemu „złemu glinie”, ale koniec końców udaje jej się rozwikłać zagadkę i wszystko kończy się happy endem.


          Podsumowując, lekka, odprężająca lektura z dużą dawką uśmiechu. J

Kod Uzdrawiania



Tytuł: Kod Uzdrawiania
Autor: Alexander Loyd, Ben Johnson
Wydawnictwo: G+J Gruner&Jahr
Liczba stron: 320
Rok wydania: 2012
ISBN: 978-83-7778-114-2
Cena: 31,90 zł


            Są książki, po które sięga się ma księgarniową półkę, bo oprócz przyjemnej lektury niosą za sobą jakiś głębszy przekaz. Dokładnie tak jest w przypadku „Kodu uzdrawiania”. Tytuł jest dość krzykliwy…Jak to? Istnieje jakiś kod, po zastosowaniu którego wszyscy (bo autorzy twierdzą, że jest uniwersalny) będziemy zdrowi, zarówno psychicznie jak i fizycznie i efekt (przy prawidłowym stosowaniu) ma być długotrwały, a nawet dozgonny…? Jeszcze większe zdumienie wprawia mnie opis z dolnej części okładki: „Sam możesz sobie poradzić z przyczynami problemów zdrowotnych i uczuciowych oraz niepowodzeń. Uzdrowienie może nastąpić w 6 minut!”. 6 MINUT!!! To mniej więcej tyle ile zajmuje mi zaparzenie herbaty, albo umycie włosów! To…to…to…to jakaś bujda jest…Ja owszem, lubię tematy ezoteryczne i o bioenergoterapii i to nie była pierwsza tego typu pozycja w mojej biblioteczce. Jednak nie mogłam do tej książki nie podejść sceptycznie, bo gdyby ludzkości znany był cudowny lek na wszelkie dolegliwości, to Ziemia zamiast statusu planety, w kosmosie znana byłaby jako jedna z najjaśniejszych gwiazd, taki blask szczęścia biłby z jej powierzchni!

          Kierowała więc mną niepohamowana chęć poznania w końcu tego niesamowitego kodu. Zaczęłam czytać…

          Początek to historia problemu jednego z autorów, Alexa, i jego żony Tracey. Otóż kobieta ta cierpiała na długotrwałą depresję kliniczną. Jej mąż, lekarz z resztą, próbował wszelkich możliwych sposobów na to, żeby wyciągnąć ukochaną z tego, bądź co bądź bagna. Antydepresanty, medytacja, akupunktura, ćwiczenia relaksujące to tylko nieliczne drogi ich walki z chorobą. Alex jednak, pomimo ogromnej frustracji, za żadne skarby nie chciał się poddać. Pewnego dnia podróżując samolotem usłyszał głos Boga, który zesłał mu ten cudowny Kod Uzdrawiania. Jak podaje w swojej relacji: „W ciągu czterdziestu pięciu minut depresja kliniczna mojej żony…zniknęła.” Trzeba przyznać, że to…robi wrażenie! W dalszej części opisane są inne przykłady cudownych powrotów do zdrowia.

          Co jest więc TYM CZYMŚ co odróżnia Kod Uzdrawiania od innych, nieskutecznych metod? Wg autorów przyczyną wszystkich dolegliwości jest stres. Ok, to nie jest dla nikogo szokiem. Przecież współcześnie tylu ludzi praktykuje techniki relaksacyjne, specjalne metody oddychania, zwiększa czas ćwiczeń fizycznych, a jednak problem depresji i cierpień związanych z chorobami nie znika. Dlaczego? Autorzy twierdzą, że nie wystarczy nauczyć się zmniejszać napięcie nerwowe w danym momencie, bo stres jest zapisany w komórkach naszego organizmu. Nazywa się to „pamięcią komórkową”. Nasze komórki przechowują informacje poczynając od narodzin, aż do chwili obecnej. I właśnie ta pamięć jest odpowiedzialna za to, że nasz organizm reaguje na pozornie niestresujące sytuacje właśnie…stresem. Na szczęście tą „pamięć komórkową” można wymazać, albo chociaż unieszkodliwić. Do tego celu służy właśnie Kod Uzdrawiania. Jest to sekwencja 4 pozycji, w których wykorzystuje się własną energię (zgromadzoną w palcach obu rąk), kierując ją na 4 konkretne punkty ciała. Pomiędzy nimi tworzy się niesamowite pole energetyczne. Wcześniej należy przywołać możliwie najwcześniejsze wspomnienie związane z naszym problemem i dzięki tym 4 ćwiczeniom stanie się ono bledsze, aż w końcu zupełnie zaniknie. Następnym krokiem jest przywołanie kolejnych wspomnień dotyczących naszej dolegliwości i postępowanie w dalszym ciągu według ww. metody. Tak przebiega proces uzdrawiania pamięci komórkowej.

         Faktycznie sprawa wydaje się banalnie prosta. Przyznam, że po zakończeniu czytania byłam zdumiona, że tylu osobom udało się dzięki tej metodzie uwolnić się od cierpienia. Pomyślałam, że to może coś na kształt efektu placebo, ale autorzy jakby słysząc moje myśli (uwielbiam tego typu sytuacje podczas czytania J) od razu wytłumaczyli, że gdyby tak było to efekt byłby chwilowy, a dzięki Kodowi Uzdrawiania, żona Alexa nie miała objawów depresji przez następne 7 lat, czyli do momentu w którym książka była pisana.

         Pewnie oprócz stosowania przedstawionych tutaj ćwiczeń ważna kwestią jest wiara w powodzenie. Oczywiste jest, że przytoczone przykłady ludzi, którym Kod Uzdrawiania pomógł, rozwiał w jakimś stopniu mój początkowy sceptyzm, ale ciągle nie do końca przekonana byłam o zbawiennym działaniu tego środka. Postanowiłam jednak pewnego dnia zaryzykować. Miałam uporczywy ból głowy i pomyślałam sobie – czemu nie. Możecie wierzyć lub nie, ale…pomogło…J. Sama nie wiem co o tym myśleć, ale skoro ta metoda nie jest w stanie zaszkodzić, a może pomóc…J

        Serdecznie dziękuję mojemu chłopakowi, dzięki któremu ta pozycja wpadła w moje ręce J ( btw buziaki z okazji Walentynek!!! :*)

       Gorąco polecam osobom, które są otwarte na tego typu eksperymenty J

wtorek, 29 stycznia 2013

Szukając siebie




                                             Tytuł: "Szukając siebie"
                                             Autor: Grzegorz Bogusz
                                    Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza 
                                             (dziękuję po raz kolejny :))
                                             Liczba stron: 110
                                             Rok wydania: 2012
                                             ISBN: 978-83-7805-053
                                             Cena: 18 zł




„Szukając  siebie” autorstwa  Grzegorza  Bogusza to lektura, którą (przyznam szczerze) nie czytało mi się łatwo…J  I pomimo tego, że nie jest to gruba księga, a wręcz przeciwnie zawiera zaledwie 110 stron, pochłonęła mi najwięcej czasu w porównaniu z innymi książkami, które czytałam w ostatnim czasie.

Tematyka książki jest iście filozoficzna. Autor opisuje w niej swoja drogę, jaką pokonał próbując poznać siebie. Wyraźnie widoczne jest, że w życiu kieruje się ideami kantowskimi, ale nie tylko. Swobodnie przedstawia swoje doświadczenia życiowe w kontekście filozoficznym, ale także religijnym. Czerpie nie tylko z chrześcijaństwa ale m.in. również i z buddyzmu. Zastanawia się nad tym kim jest, skąd pochodzi.

Poza dzieleniem się swoim doświadczeniem, pomaga (zwracając się bezpośrednio do czytelnika np. „mój drogi przyjacielu”) w odnalezieniu drogi do oświecenia.

Odważnie forsuje swoje własne zdanie na różnorakie tematy np. „Cały idiotyzm wynika z tego, iż kształcimy psychologów i prawników po to, aby pomagać tym, którzy mogli by być wykształceni przez owych w czasie ich rozwoju. Innymi słowy, sami siebie skazujemy na błędne koło poprzez niemoc uzyskania miarodajnego, stałego i wartościowego egzystowania.”

Bogusz podzielił tekst na 3 części, z których ostatnia zakończona "CDN" jest zapowiedzią kolejnych przemyśleń autora.

Podsumowując, „Szukając  siebie” będzie idealną pozycja dla osób chcących pogłębić wiedzę na temat własnego „ja” . Momentami kontrowersyjna, czasem zabawna, ale na pewno otwiera oczy na wiele aspektów z życia wziętych, na które do tej pory często może nawet nie zwracaliśmy uwagi.

Gambit de Molaya


      
Tytuł: "Gambit de Molaya"
Autor: Christopher de Charnay
(dziękuję! :))
Liczba stron: 436
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7805-033
Cena: 42 zł




         Gambit de Molaya Christopher’a de Charnay'a  to kryminał w najlepszym tego słowa znaczeniu. J Jego wartka fabuła faktycznie wciąga. Czytelnik ma szansę w ciągu kilku minut przenieść się z Moskwy przez Tokio do Toronto, bo tak skonstruowana jest akcja. Mamy wgląd w rozwój wydarzeń z różnych perspektyw. Bohaterowie rozsiani są po całym świecie i mają swoje indywidualne perypetie, które w sprytny sposób ostatecznie zaczynają się ze sobą splatać.

            Zaginione dokumenty, szpiegowanie, próby morderstwa, odnowione więzi rodzinne, afery wywiadowcze, to tylko nieliczne z pomysłów autora. Całość ma lekkie zabarwienie polityczne. Można doszukać się pułkownika, porucznika, generała, kapitana. Jednak ważnym jest fakt, że prócz wątków sensacyjnych pojawia się także i miłosny, co jeszcze bardziej urozmaica treść (i sprawia, że kobietom ta lektura będzie bliższa sercu. J) Tyczy się to m. in. relacji kapitana Wasilija Maksymowa do jego żony Kseni, oraz młodej stewardesy Eunice do instruktora sportowego, Patrica.

             Według opisu na tylnej okładce książki „gambit” to „otwarcie szachowe, w którym gracz poświęca jedną lub kilka bierek, w zamian za uzyskanie lepszej pozycji”. Tak jest w przypadku tej książki. Droga do celu nierzadko wymaga bezwzględności (o czym wielokrotnie przekonywał się chociażby Patrick, będąc na froncie wojennym) ale także i  ważne osobistości w państwie, obejmujące wysokie stanowiska. Dla nich poświecenie dla priorytetów to niejednokrotnie chleb powszedni.

            Podsumowując jest to idealna lektura na długie zimowe wieczory, bo po pierwsze jest dość obszerna (liczy sobie 436 stron), po drugie nie pozwala wkraść się nudzie, a w końcu (z całą pewnością :)) napięciem, które buduje, nie raz przyprawi czytelnika o szybsze bicie serca, co w efekcie polepszy krążenie i suma summarum…zrobi się cieplej. J

Ja i inne małpy




Tytuł: "Ja i inne małpy"
Autor: Teresa Urban
(dziękuję :))
Liczba stron: 200
Rok wydania: 2012
ISBN: 978-83-7805-206-7
Cena: 20 zł


Życie to niekończący się urlop przerywany krótkimi chwilami płatnego lenistwa”


            „Ja i inne małpy” autorstwa Teresy Urban została ustawiona w mojej biblioteczce na półce z książkami pod kategorią „ulubione” J.  Jest to doskonały przykład na to, że ludzie z każdej dziedziny gospodarki mogą (i co najważniejsze) potrafią pisać ciekawe opowiadania. Już po przytoczonym wyżej cytacie widać, że autorka jest niepoprawna optymistką, co daje jej opowiadaniom niezwykle słoneczny i odprężający charakter J W tym przypadku autorka jest mikrobiologiem, ale również i zapalonym podróżnikiem. „Ja i inne małpy” to zbiór takich właśnie krótkich historii (dokładnie 25)  z podróży, ale nie tylko. Autorka przedstawia czytelnikowi także swoje perypetie z różnego rodzaju zwierzakami. W dużej mierze są to króliki, których pani Urban jest zapalonym hodowcą od wielu już lat. Opisuje ich nietypowe zachowania, choroby itp.

            Zagubione bagaże, spóźnienie się na samolot, stanowczo odbiegające od oczekiwań warunki w hotelach, przygody z dzikimi zwierzętami to tylko nieliczne z tematów opowiadań autorki. Ona sama zaznacza już na początku, że nie będą to informacje turystyczne jak w przewodnikach, tylko kompilacja luźnych wspomnień ze swoich licznych wojaży po świecie. Wraz z nią wędrujemy m.in. po: Nairobi, Cejlonie, Włoszech, Majorce, Indiach, Karaibach, Wietnamie, Grecji, Goa. W każdej podróży towarzyszy autorce Małżonek, którego przedstawia w dość sarkastyczny sposób. Widać, że pani Urban ma duży dystans do siebie i otaczającego ją świata, co czyni jej teksty jeszcze bardziej przyjemnymi w lekturze.

            Polecam serdecznie! J

Kobieta, miłość i słowa





Autor: Maksymilian Bart-Kozłowski
Tytuł: "Kobieta, miłość i słowa"
(ponownie bardzo dziękuję za możliwość przeczytania :))
Liczba stron: 96
Rok wydania: 2012
ISBN: 978-83-7805-129
Cena: 16 zł



„A miłość jest jak morze
co napełnione jest wodą
          a deszczu nieustannie pragnie”


            „Kobieta, miłość i słowa” to wybór wierszy miłosnych Maksymiliana Bart-Kozłowskiego.
           
Niezwykle ciekawym jest w jaki sposób mężczyzna pisze o miłości.
Przyjęło się powszechnie uważać, że rozmawianie o emocjach, nazywanie ich po imieniu jest domeną kobiet. Jednak po lekturze tego rodzaju widać, że jest to wyłącznie stereotyp ;)
           
Głównymi tematami wierszy jest piękno zewnętrzne podmiotu lirycznego, porównywanie go do elementów przyrody, co daje czytelnikowi niezwykłe wrażenie lekkości, sielanki. Jednak charakter wierszy nie zawsze pozostawał beztroski, bowiem poeta porusza też temat rozłąki, tęsknoty, wtedy teksty stają się nieco smutniejsze, o węższej gamie barw w porównaniu z poprzednimi. Dla równowagi jednak możemy doszukać się poezji, które traktują o chwilach spędzonych razem. Te aż ociekają (oczywiście w granicach dobrego smaku J) szczęściem, tęczą, wspomnianą już wcześniej lekkością.
           
Bart-Kozłowski pisze o kobietach i dla kobiet, choć jest w opisywanym zbiorze wiersz adresowany głównie do mężczyzn. Ma przypis „Mężczyznom pod rozwagę”. Poeta pokazuje w nim swój szacunek i pokorę w stosunku do wewnętrznej siły kobiety:


„Potrafisz nawet bosą stopą
        Wędrować po stłuczonym szkle
              Jakby to był atłas błękitnego nieba
                                                  
                                                                   A my twardziele
               Przewracamy się na ziarenku maku”

                                                                                                                                                       
            Myślę, że to idealna lektura dla każdej kobiety, która w chwilach przeznaczonych wyłącznie dla siebie chce poza odprężeniem, ciała uspokoić także i myśli… J

Poezja i miłość




Tytuł: "Poezja i miłość"
Autor: Stefania Jagielnicka-Kamienicka
(któremu bardzo dziękuję za możliwość przeczytania :))
Liczba stron: 317
Rok wydania: 2013
ISBN: 978-83-7805-075
Cena: 30 zł




„Zadziwiło ją, jak bardzo stan ducha wpływa na odbiór zewnętrznego świata”



            „Poezja i miłość” autorstwa Stefanii Jagielnickiej – Kamienickiej to powieść o charakterze psychologicznym. Tytuł mógłby myląco sugerować, że podobnie jak w przypadku Bart-Kozłowskiego będzie to zbiór wierszy. Faktycznie można doszukać się kilku, jednak zdecydowanie przeważa tutaj proza. Szczerze mówiąc nie jest to łatwa i sielankowa pozycja. W dużej mierze przeważa tutaj smutek, cierpienie i głębszy, czasem ukryty sens. Dlatego lektura wymagała skupienia ;).
            
        Główną bohaterką jest Sabina. Wciąż młoda, rudowłosa, zadbana kobieta, przekonana o tym, że jej życiem i myślami sterują manipulatorzy, zatruwając ją tajemniczego pochodzenia wirusami. Ukojenie i wrażenie odzyskiwania równowagi emocjonalnej osiąga pisząc wiersze.
            
        Pasmo zmartwień zaczyna się od zawodu miłosnego. Sabina przekonana, że odnalazła swoją życiową miłość, nagle zostaje przez nią odtrącona. Tak jej świat traci sens. Później poznaje Hildę, dostojną kobietę, która stara się zaskarbić przyjaźń Sabiny. Jednak czy aby na pewno ma czyste intencje…? Na drodze rudowłosej bohaterki stają jeszcze m.in. domniemany ksiądz oraz nie do końca standardowe małżeństwo. Jak wpłyną oni na życie Sabiny…?
        
        Książka jest manifestem na temat desperackiej próby zachowania swojej tożsamości. Sabina-Polka z całych sił walczy z próbami wmówienia jej siłą tożsamości niemieckiej. Warto wspomnieć, że pomysłowość manipulatorów nie zna granic. Czy Sabina znajdzie sposób i siły żeby zwalczyć przeciwności losu i pozostać Polką…? Polecam lekturę J